Mamy rok 1956. W sumie z podręczników historii wyczytać możemy, że w 53 umarł Stalin. Ale co dalej. Tak, niby od 56 roku w polskiej literaturze widoczne jest pewne ożywienie pisarstwa, spowodowane brakiem cenzury. Co za tym idzie swobodą pisarską.
Wybór nie był łatwy. Tym bardziej, że te lata w Polsce nie trwały długo. Wzięłam więc do ręki opowiadania Marka Hłaski, aby zabić czas i zrozumieć realia tej prawdziwej, małocukierkowej rzeczywistości.
Spotkałam się z pełną lekkością pióra, wielością wulgaryzmów - och, to lubię strasznie - oraz pewną dozą cynizmu. Wyśmiewał wręcz pokolenie, w którym przyszło mu żyć. Ludzi, którzy bez cienia ambicji żyli tuż obok niego - czy to upijali się w barach z powodu choroby alkoholowej, sypiali z kim popadnie bądź mówili o kim popadnie. Tak, Ci ludzie wiecznie mówili. Tylko nie o samych sobie, interesował ich los sąsiada, pani w mięsnym, sprzedawcy gazet, a nawet zwykłego robotnika. Zagadkowe, ale utrudniali swoim gadaniem życie ludziom młodym. Wieczne gadanie, wieczna hipokryzja - tego na kartach książki zbyt wiele. I widać, jak młoda studentka schodzi na samo dno, nie mogąc znieść tych głosów, które echem odbijają się o ściany brudnych, śmierdzących warszawskich kamienic.
c.d.n.